9100 kilometrów, 10 krajów, 30 dni w trasie 27-letnim autem. Jeden człowiek, jeden stary Seat Marbella i marzenie, które kiełkowało od lat. To nie historia zawodowego podróżnika ani relacja z komercyjnej wyprawy sponsorowanej przez wielką markę.
Kiedy i jak narodził się pomysł na taką wyprawę?
- Pomysł zrodził się jakieś dwa lata temu, zupełnie spontanicznie - podczas zwykłego spotkania ze znajomymi. Padło zdanie: A może by tak pojechać Marbellą do Marbelli? Niby żart, ale został mi w głowie. Model auta i miasto o tej samej nazwie - to musiało się kiedyś wydarzyć. W Sylwestra tego roku postanowiłem, że nie będę dłużej czekał. Uznałem, że to idealny czas, by zrobić coś dla siebie. No i ruszyłem.
Czyli faktycznie pojechałeś do Marbelli. Tylko po to, żeby zrobić sobie zdjęcie z autem?
- To był oczywiście symboliczny cel, ale nie chodziło o samą Marbellę. To był tylko punkt końcowy większej wyprawy. Najważniejsze były droga, miejsca po drodze, ludzie, których spotkałem, i doświadczenia. Chciałem też przetestować siebie i samochód. Zobaczyć, jak poradzimy sobie w trasie, jak zniesiemy tak długą podróż. I przy okazji – zwiedzić kawał Europy.
Ile trwał cały wyjazd?
- Dokładnie miesiąc - 30 dni. W tym czasie odwiedziłem 10 krajów: Czechy, Słowację, Austrię, Słowenię, Włochy, Francję, Hiszpanię, Gibraltar, Szwajcarię i Niemcy. Codziennie byłem w drodze, ale bez spiny. Jechałem swoim tempem, bez presji czasu. Gdy coś mnie zainteresowało – zatrzymywałem się. Gdy widziałem piękny krajobraz – robiłem przerwę. To była podróż w stylu slow travel.
Jakie miejsca udało się odwiedzić po drodze?
- Lista jest naprawdę długa. Zacząłem od Bratysławy i Wiednia, potem była Lublana w Słowenii, Jaskinia Postojna i Predjamski Grad. W Wenecji trafiłem akurat na karnawał – niesamowite przeżycie. Potem Mediolan i stadion San Siro, jezioro Como, Nicea i całe Lazurowe Wybrzeże aż po Marsylię. Dalej: Barcelona, Valencia, Alicante, Cartagena, pustynia Tabernas, Caminito del Rey, Malaga, Marbella, Gibraltar, Sewilla, Kordoba, Madryt, Saragossa, Pireneje, Carcassonne, Chamonix-Mont-Blanc, Grindelwald w Szwajcarii... Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo. Przejechałem 9100 kilometrów i zobaczyłem mnóstwo niesamowitych miejsc.
Dlaczego wybrałeś samotną podróż?
- Po pierwsze: dla świętego spokoju - serio. Sam decyduję o trasie, czasie, tempie. Nie muszę się z nikim konsultować, nie martwię się o to, czy ktoś chce już jeść albo spać. Tylko ja i auto. Po drugie: samotność w drodze paradoksalnie sprzyja kontaktom z ludźmi. Gdy jesteś sam, automatycznie częściej rozmawiasz z lokalnymi mieszkańcami, pytasz, zagadujesz, dzielisz się wrażeniami. Dzięki temu ta podróż była jeszcze bardziej autentyczna.
Ile czasu zajęło dotarcie do Marbelli?
- Około dwóch tygodni. Dałoby się szybciej, ale nie taki był cel. To nie był rajd. Chciałem po drodze coś zobaczyć. I zobaczyłem naprawdę sporo.
Mówiłeś, że ważny był też aspekt sportowy. Co masz na myśli?
- Jestem kibicem piłki nożnej, więc nie mogłem odpuścić okazji. W Mediolanie odwiedziłem San Siro – niestety nie trafiłem na mecz, ale fotka z autem pod stadionem jest. W Barcelonie za to udało się idealnie. Trafiłem na mecz Ligi Mistrzów z Benficą Lizbona. A potem, zupełnie przypadkiem, byłem w Madrycie akurat na wyjazdowym meczu Barcy z Atletico. Odwiedziłem też stadion Realu Madryt i muzeum. Mimo że kibicuję Barcelonie, warto było zobaczyć to miejsce.
Planujesz kolejną podróż?
- Zdecydowanie tak, chociaż jeszcze nie wiem dokładnie kiedy. Mam już kilka pomysłów i kierunków. Może coś bardziej na wschód? Chciałbym zrobić kolejną trasę jeszcze bardziej wymagającą, bardziej dziką. Ale to jeszcze musi się ułożyć.
Zdarzyło się coś niecodziennego, dziwnego na trasie?
- Kilka rzeczy. Najbardziej zapamiętałem reakcje polskich kierowców - głównie tirów i busów. Widzieli mnie na autostradach, nagrywali telefonami, machali, śmiali się. Spotykaliśmy się czasem kilka razy, w różnych krajach. Druga sprawa: w każdej francuskiej stacji benzynowej spotykałem ludzi, którzy próbowali wyłudzać pieniądze. Nie byli to bezdomni. Normalni ludzie w nowych autach prosili o zatankowanie, bo "brakuje im do domu". Absurd.
Jak spisał się samochód?
- Bez zarzutu. Poza jednym małym wyciekiem płynu chłodniczego. Dolałem pół litra i było po sprawie. Seat Marbella spisał się perfekcyjnie. Bez awarii, bez problemów. Silnik pracował jak złoto, zawieszenie wytrzymało wszystkie górskie serpentyny.
Jakie było spalanie?
- Prowadziłem dokładne notatki z każdego tankowania. Średnie spalanie wyszło około 4,8 - 4,9 litra na 100 km. Łącznie wlałem około 445 litrów benzyny. Biorąc pod uwagę trasę i wiek auta - rewelacja.
A noclegi? Gdzie spałeś, ile to kosztowało?
- Głównie w motelach - tanio, ale przyzwoicie. Średnio około 20 euro za noc, często ze śniadaniem albo dopłatą 5-10 euro. Najtańszy nocleg miałem w Granadzie. Zapłaciłem 13,50 euro i naprawdę dobre warunki. Czasem hotele, czasem prywatne osoby z Bookinga. Wszystko bardzo spontaniczne. Decyzja o noclegu zapadała zwykle wieczorem.
I wreszcie. Opowiedz o samym aucie. Skąd masz tego Seata?
- Auto było w rodzinie. Kupił je mój ojciec 7–8 lat temu za jakieś grosze. Sprowadzone z Francji, kosztowało mniej niż 1000 zł. Dwa lata temu miało iść na sprzedaż. Pomyślałem wtedy: nie, to auto musi zostać w rodzinie. Miało charakter, miało historię, a teraz ma jeszcze większą. Przeszło ze mną coś niesamowitego. Teraz to nie jest już zwykły samochód. To bohater tej przygody.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.